Lubawę miłuję, ale też czuję chemię do Iławy

2020-04-10 12:00:00(ost. akt: 2020-04-07 15:01:18)

Autor zdjęcia: NGF Champion TV

"Lubię wyrażać siebie przez to, co wykonuję. Często we współczesnym świecie jest tak, że człowiek robi coś, co musi, po to, żeby przetrwać, a nie dlatego, że ma ochotę". O mocy połączenia lubawsko-iławskiego rozmawiamy z lubawianinem Rafałem Mazurowskim, liderem grupy trzymającej... kamerę, a czasem mikrofon na wysięgniku. Gdyż ci państwo wszystko robią sami, od 8 lat kręcąc niskobudżetowe filmy. A także inne produkcje filmowe, również wspomnieniowe.
Działam na innych wibracjach - opowiada o sobie Rafał Mazurowski, lubawianin z sercem umiejscowionym częściowo w Iławie. - Staram się szanować człowieka, niezależnie od tego, jaki on jest. A do wrogów pierwszy wyciągam rękę - przedstawia swoje stanowisko, kiedy pytam o krytyków jego filmów. Filmy są jak najbardziej amatorskie, ale czy wszystko trzeba robić idealnie? Nie wystarczy, że kręcenie integruje środowisko iławsko-lubawskie? Według pana Rafała każdy ma prawo do swojej opinii. A jeśli mówi się na jego temat? To znaczy, że wzbudza jakieś zainteresowanie. Każdy jest jakiś, więc każdy może wzbudzać kontrowersje. Grupa filmowa, której jest liderem, kończy kręcić film "Zakazany owoc"; zostało kilka scen do nagrania w plenerze i sprawy kosmetyczne.
- Z racji na obecną sytuację zawiesiliśmy działania. Chcemy być solidarni i nie wyściubiać nosa z domu.
- Pamiętam, że wszystko się zaczęło w 2012 r. "Wszystko" filmowe, bo sportowe - wcześniej.
- Rzeczywiście, bo wcześniej to tylko przy wizytach rodziny kamera mi towarzyszyła, ewentualnie wakacje. To była kamera na kasetki DV. Zawsze miałem zamiłowanie do czegoś, co mogło rejestrować wspomnienia. Przed kamerą były aparaty fotograficzne, wpierw Smiena, potem Zenit. Biegałem do Iwony Pruchniewskiej, żeby wywołać zdjęcia. Byłem wtedy w 3 klasie podstawówki. Technologia ruszyła do przodu i zawsze chciałem mieć coś, co by zatrzymało czas.
- W którym momencie pojawił się sport?
- W podstawówce unikałem w-fu. Nie byłem za sportem... Może jedynie piłka nożna mnie interesowała, ale wolałem ją oglądać w telewizji, niż w nią grać. Grać też grałem, chodziłem z chłopakami i kopaliśmy na podwórku. Z tym, że byłem zakompleksiony, nieśmiały. Czasem rówieśnicy to wykorzystywali. I tak było aż do roku chyba 1984, kiedy obejrzałem film "Wejście smoka". Zresztą w tym zachwycie nie byłem sam. Pojawiło się sporo osób, które do dziś uprawiają kickboxing, karate i inne sztuki walki. Zostały do tego zainspirowane przez tego herosa ekranu. Bruce Lee to był ktoś, kto wpłynął na całe moje życie. Nie do końca dlatego, że był mistrzem sztuk walki, tylko z powodu swojej filozofii życia. To, co ja sobie układam w głowie, czytając jego słowa - uzupełniamy się totalnie, na każdej płaszczyźnie. Oczywiście nie dosięgam mu do pięt pod względem tego, co osiągnął, ale chodzi o kwestie myślenia o egzystencji. W Polsce film pojawił się około 10 lat po światowej premierze. Miałem około 10-11 lat. Tak jak teraz rządzą młodzieżą inspiracje raczej negatywne, tak my wtedy inspirowaliśmy się Janosikiem, czterema pancernymi, Klossem. To byli nasi bohaterowie. Wszystkich ich przygasił w moich oczach Bruce Lee. Film zobaczyłem 10 lat po jego śmierci, ale inspiruje mnie do dziś.
- U pana również i sport, i film są ważne.
- Lubię wyrażać siebie przez to, co wykonuję. Często we współczesnym świecie jest tak, że człowiek robi coś, co musi, po to, żeby przetrwać, a nie dlatego, że ma ochotę. W życiu nie mógłbym sobie pozwolić na to, żeby być niewolnikiem systemu, generalnie jestem antysystemowy. Nie podoba mi się cała ta struktura, która panuje na kuli ziemskiej. Oczywiście w pewnym sensie trzeba się podporządkować, bo nie mielibyśmy możliwości przetrwania. Ale zawsze, jeśli jest to możliwe, to staram się odrywać od szablonowego zaprogramowania i być sobą. Poprzez sport, sztuki walki oraz film wyrażam siebie. Gram jakieś tam role, choć jako zawodnik nie odegrałem żadnej dużej roli, nie odniosłem wielkich sukcesów. Ale gdybym miał się zagłębić w siebie, to moim priorytetem nie było pokonanie wszystkich na świecie, tylko poznanie samego siebie...
-...i pokonanie własnych słabości.
- I na ile jestem w stanie przekroczyć granice własnych możliwości. To mnie najbardziej satysfakcjonowało. Potem, kiedy kontuzje spowodowały, że nie mogłem realizować swojej pasji sportowej, przekazywałem wiedzę jako trener swoim podopiecznym. I rzeczywiście miało to swoje pozytywne strony, bo w latach 2014-15 triumfowaliśmy drużynowo w całej Polsce kilka razy z rzędu. Natomiast w filmie - świetne jest to, że można pokazać siebie w różnych rolach. W najnowszym filmie jestem m.in. księdzem. Na razie więcej nie zdradzę. Podsumowując: film, sport, wszystko, co robię - w ten sposób wyrażam siebie. Nie muszę nic mówić, żeby osoby, które mnie znają, wiedziały, jaki jestem. Chociaż są tacy, co szukają dziury w całym i twierdzą inaczej.
- To ja poszukam dziury w całym, odnosząc się do pana stwierdzeń o systemie. Rodzinę trzeba utrzymać...
- Mam swój klub i z tego się utrzymuję. Robię też materiały filmowe na zlecenie na galach zawodowych, często pracowałem dla Polskiego Związku Kickboxingu. Rozumiem tę dziedzinę jak mało kto. Z racji tego, że od dzieciństwa byłem pochłonięty sportami walki, byłem za sprawiedliwością, chciałem być aniołem stróżem (śmieje się). Stałem "na bramce" przed dyskoteką, zaprowadzając porządek. To były lata 90-te. Powstawały agencje ochrony. Zrobiłem sobie szkolenie, chciałem być agentem ochrony. I nawet przez jakiś czas byłem. Pilnowałem pewnego człowieka z Brodnicy, który był zagrożony przez grupy przestępcze. A i lokalni biznesmeni mnie wynajmowali. Wszystko pięknie, dopóki nie zauważyłem, że procedury w ochronie zaczynają się zmieniać. Ochroniarz z bodyguarda stał się cieciem. Szukano do tego zawodu rencistów, bo to się opłacało, a nie sprawnych fizycznie ludzi. Wtedy zrezygnowałem, bo chciałem żyć w zgodzie z samym sobą. A że cały czas uprawiałem sport, postanowiłem reaktywować lubawski, gminny klub kickboxingu. I do dziś ten klub działa. Jeśli chodzi o wykształcenie, to mam średnie. Owszem, marzyły mi się studia, myślałem o socjologii, filozofii, psychologii... ale miałem już wtedy rodzinę. Budżet nie pozwalał. Finalnie nie żałuję, bo w naszym regionie pewnie bym się w tym kierunku nie zrealizował.
- Nie ma pan raczej kompleksów na tym punkcie, prawda? Zdradził pan wcześniej, że sporo czyta.
- Nawet już w szkole średniej moja wiedza była pozalekcyjna. Bazowałem na kilku tomach wydawnictwa "1001 spotkań z nauką". Potrafiłem "zagiąć" zaskoczonych nauczycieli historii, biologii. Była piątka. Interesowałem się anatomią, bo w sporcie się to przydaje. Poza tym fizyką, fizyką kwantową, ezoteryką. Z ręka na sercu to 70-80 procent wiedzy miałem spoza lekcji.
- Przeskoczmy do roku 2012. "Mimo kontrastu" kręcił pan w lokalizacjach iławskich, częściowo z iławskimi aktorami i ekipą techniczną. Bardzo mnie interesują te związki Lubawa-Iława, bo ta grupa nadal jest lubawsko-iławska. Wprawdzie na przestrzeni lat zmieniał się trochę skład osobowy, ale nadal łączy pan te dwa miasta.
- Dlaczego akurat Iława? Bycie tu, na Ziemi nie ma granic, czy czarny, czy biały - każdy jest człowiekiem. W Iławie jest teatr, jest klimat. Do "Mimo kontrastu" zorganizowaliśmy trzy castingi, dwa w Lubawie, jeden w Iławie. Pod względem frekwencji Iława przebiła Lubawę. W Lubawie ludzie byli bardziej zablokowani, w naszym teatrze grają tylko dzieciaki. Inaczej w Iławie. I ten kontakt z iławianami zaczął się od Marcina Zająca. Od i przez niego. Mówił, że jest w fajnej grupie aktorów teatralnych. I tak nas połączył. To była m.in. Ewa Śmigielska, Danka Rytel, Małgosia Marciniak. W "Mimo kontrastu" sprawdzili się świetnie, mimo że to wszyscy amatorzy. Odwaga, bez blokady, na przykład Magda Makuch. Natalia Jung rewelacyjnie się realizowała. Kiedy zobaczyłem ich aktorski potencjał, byłem zdziwiony, że nikt do tej pory ich nie zauważył. Bo nikt ich nie oglądał. Dykcja rewelacyjna! Talent! Ogromny potencjał. Dla mnie to będzie wielka satysfakcja, jeśli ktoś przez nasze materiały filmowe ktoś ich dostrzeże i jakąś dróżką poprowadzi.
- A z drugiej strony kamery?
- Jesteśmy grupą pasjonatów. Wszyscy robimy to społecznie. Mamy wprawdzie zarejestrowane stowarzyszenie, ale zwykłe, nie mamy na to żadnych funduszy. Często jestem za kamera i przed kamerą. Podobnie jest z Oliwią Lóźniewską. Ona była moją podopieczną, a teraz jest też trenerką w klubie. Odbieramy na tych samych falach, uzupełniamy się niesamowicie. Realizuje się i w sporcie, i za kamerą. Mamy takie same zamiłowania i to się też tyczy innych osób. Wioletta Kasprzycka z mężem Romanem, pochodzący z Kazanic - im też nasz projekt bardzo się spodobał. Roman zajmuje się dźwiękiem i światłem, Wioletta jest od scenografii, ale ma też epizody filmowe. Z Lubawy jest też Iwona Malik, której też się ta zabawa podoba. Często ludzie, którzy mają do czegoś sentyment, blokują się, bo myślą, że im nie wypada. To tak, jakby ktoś oglądał mecze Ligi Mistrzów albo Mistrzostwa Świata i miałby ochotę zagrać w piłkę, ale nie zagra, bo to za wysoki poziom i nie wypada. Ale dlaczego, skoro ktoś lubi kopać piłkę na podwórku, mimo że ogląda mecze na wysokim poziomie? Dlatego my też możemy się zając filmowaniem. Świetnie się w tym czujemy, świetnie się bawimy. Jak biegaczowi, tak i nam uwalniają się endorfiny, czyli hormony szczęścia. Bycie na planie zdjęciowym, montaż... Duble, chociaż to projekt amatorski, to też kręcimy, bo mocno się staramy, żeby wszystko wyszło jak najlepiej. Mamy z tego satysfakcję.
- Porozmawiajmy o pieniądzach.
- Gdybym miał możliwość dojścia do konkretnego budżetu, to pewnie niejeden prawdziwy reżyser wpadłby w kompleksy (śmieje się). Potrzebny nam człowiek, który mógłby się zająć papierologią, mam namiary na kogoś ciekawego, zobaczymy, co z tego wyjdzie i jakieś wsparcie finansowe uzyskamy. Owszem, można by się skierować do sponsorów, ale widzę, że w Lubawie przedsiębiorcy są tak "dojeni"... Nie chcę nikogo więcej już prosić. Zawsze nas wspiera panowie Liberacki i Kasprzycki, za co nasza wdzięczność jest ogromna. Inne grupy opierają się na patronacie. Nam też by to ułatwiło zadanie, takie zbieranie datków. Też w pewnym momencie myślałem, żeby się o patronat medialny zwrócić do Głosu Lubawskiego lub Gazety Iławskiej.
- Bardzo chętnie...
- Nie wiem, czemu, ale ta Iława... Czuję do niej chemię. Swego czasu trenowałem kibiców Jezioraka, trochę chuliganili... Bo bić się można w różnych celach. Albo trafisz za kraty, albo zdobędziesz złoty medal. Powiem nieskromnie, że wielu wyszło na dobrą drogę. Niektórzy walczą zawodowo w Anglii czy Irlandii. W moim gronie znajomych jest więcej osób z Iławy, niż Lubawy. No, coś w tej Iławie jest.


Edyta Kocyła-Pawłowska




2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5