Wojsko ostrzegało nas, aby uważać na miny [cd. wspomnień wojennych Genowefy Cebeniak]

2019-09-30 19:03:55(ost. akt: 2019-09-30 14:09:44)
Rodzinna pamiątka

Rodzinna pamiątka

Autor zdjęcia: archiwum Genowefy Cebeniak

— Mijające wojsko nieustannie ostrzegało nas, aby uważać na drogach na miny - wspomina Genowefa Cebeniak z Siemian (gm. Iława). Publikujemy dziś trzecią część jej niezwykłych, momentami bardzo tragicznych i poruszających wspomnień z okresu wojennego i powojennego.
Autorka urodziła się 8 maja 1936 roku w Ulczu. Obecnie ma 83 lata, od 60 lat jest mieszkanką malowniczej miejscowości Siemiany (gm. Iława). Doświadczona tak trudnymi przeżyciami swoje dorosłe życie wypełnia jako społecznik, angażując się we wszystkie ważniejsze wydarzenia wśród lokalnej społeczności.



A teraz publikujemy trzecią część...

(...) Po tym tragicznym wydarzeniu, jakie miało miejsce na naszych oczach, nie mogłam dojść do siebie. I ten straszny widok mojej koleżanki, która po wybuchu miny leżała martwa tuż obok mnie i ten przeszywający uszy krzyk jej mamy... miała tylko ją, jej mąż zaginął po wywiezieniu przez Niemców. Wszystko to doprowadziło jak już wspomniałam do blokady mowy u mnie i u mojego brata. Trwało to bardzo długo, pamiętam, że rodzice rozmawiali z nami „na migi”. Coraz częściej odzywał się ból brzucha i omdlenia. To były trudne czasy, takie dolegliwości należało twardo znosić, nie zawsze był czas i możliwości, aby się nad takimi dolegliwościami rozczulać.

Pomimo całej tragedii jaka nas spotkała należało ruszać w dalszą drogę. Mężczyźni poszli szukać koni, których nie brakowało na łąkach dookoła nas. Większość z nich była ranna, wystraszona, ale zawsze udało się wśród nich znaleźć te, które nadawały się do ciągnięcia wozów. Mijające nas wojsko nieustannie ostrzegało nas, aby uważać na drogach na miny. Pomimo codziennego widoku zabitych, rannych ludzi, rozpaczy, nie uodporniłam się na widok stosów ciał, których nie zdołano jeszcze pochować i ten potworny zapach unoszący się wokół nich...

Mój tata i inni mężczyźni znaleźli konie i dwa nowe wozy, do nich przyczepili wózki i ruszyliśmy dalej. Niestety, ze mną było coraz gorzej. Byłam bardzo słaba, ciągle wymiotowałam, bardzo bolał mnie brzuch. Jak się okazało wśród osób idących razem z nami był lekarz. Jednak oprócz tego, że mnie zbadał niewiele mógł zrobić, nie było żadnych leków, nie było nawet innych podstawowych produktów... Mijaliśmy wiele zniszczonych miejscowości, zbombardowanych w całości przez wojska rosyjskie. Straszne spustoszenia zostawiały wojska rosyjskie, ale i nie tylko one. Jechaliśmy już dosyć długo, zaczął padać deszcz, zapadła noc, więc poruszaliśmy się trochę wolniej. W pewnej chwili konie zaczęły parskać i nagle cofać się. Tata zapalił zapałkę, spojrzał do przodu i wręcz zdębiał.

Kanał
Staliśmy nad wielką wodą, nad wielkim kanałem. Natychmiast krzyknął do ludzi aby się cofnęli, gdyby nie reakcja koni, moglibyśmy wszyscy spać ze stromego pobocza i utonąć. Musieliśmy zaczekać do rana. Tata zaczął głośno płakać gdy przy dziennym świetle zobaczył gdzie jesteśmy, co to za woda. Kanał był ogromny, z odpowiednio dużym mostem, który jednak był zbombardowany. Należało poważnie przemyśleć jak bezpiecznie przeprowadzić wozy z wyposażeniem i ludzi, w tym osoby starsze i dzieci. Byłam bardzo chora, mama bała się, że nie wytrzymam tej podróży. Jednak los nam sprzyjał. Pan Bóg miał inne plany wobec mnie.

Na drugi dzień gdy nieco mi się polepszyło, zaczęliśmy przeprawiać się przez ten most. Wcześniej szukano innego przejścia, lecz jedyna droga jaką dostrzegli była zaminowana. Wozy rozebrano na części, każdy brał worki i osobiste rzeczy. Przyszła kolej na dzieci. Pamiętam ogromny strach i pisk oraz płacz wielu z nich. Most był bardzo zniszczony i cały w dziurach. Dorośli zawiązywali dzieciom oczy aby przenieść je bezpiecznie na drugą stronę wody. Ja, 12-letnia Zosia i nasz kolega Józek nie daliśmy zawiązać sobie oczu, pokonaliśmy to przejście, strach nas nie dopadł.

Po przeprowadzeniu osób i mienia pozostały jeszcze konie. Jak zwykle do najgorszych i niebezpiecznych prac nie było chętnych, zgłosił się więc mój tata. Rozebrano konie z uprzęży i tata próbował przejść z nim na drugą stronę. Nie udało się, koń runął do kanału, o mały włos nie pociągając za sobą mojego ojca. Zapanowała panika, ludzie krzyczeli. Koń wpadł między żelazne słupy, był poobijany ale jakimś cudem nic poważniejszego mu się nie stało i mógł wydostać się w stronę brzegu. Natychmiast kobiety zaczęły nawoływać go, kusząc chlebem. Podziałało, zwierzę bezpiecznie trafiło na ląd. Drugiego konia od razu wprowadzono do kanału i udało się go również przeprowadzić na drugi brzeg. Ponownie złożono wozy i przygotowano całość do dalszej drogi. Gdy wszystko było gotowe, tata uklęknął na ziemi, przy okazji każąc wszystkim klęknąć i się pomodlić. Nie wiem czy wszyscy byli wierzący, ale pamiętam, że każdy przycupnął na błocie i jednocześnie płacząc i modląc się dziękowali za ocalenie.

Podróż trwała jeszcze dłuższy czas, mijaliśmy zniszczone wsie i miasta, opuszczone dworce, porozbijane wagony. Po drodze napotkaliśmy konie oraz wozy, więc wszystko z wózków trafiło na wozy i w zwiększonej liczbie wozów ruszyliśmy dalej. Ludzie mówili, że zbliżamy się do Poznania, zapanowała ogromna radość. Ludzie zaczęli się obejmować, uśmiechać, całować dzieci i bliskich. Wreszcie dotarliśmy do dworca w Poznaniu. Tam – wielki chaos. Jest bardzo dużo rosyjskich wojsk, praktycznie wszyscy pijani. Podszedł do nas jeden z oficerów i zażądał dokumentów. Nasi ludzie mówią, że wracamy z Niemiec z przymusowych robót. Na to oficer zaczął przy nas niszczyć nasze dokumenty mówiąc, że nie będą już nam potrzebne. Następnie zaczynają rozwiązywać konie i wozy. Przejmowali wszystko co tylko im się podobało. Miałam wówczas lalkę, którą znalazłam w podróży. Oficer śmiejąc się wyrwał mi ją z rąk i rozbił o wagon, twierdząc ze to również nie będzie mi potrzebne. Rozkazali nam wsiąść do pociągu, do wagonów towarowych oczywiście. Każdy miał jechać w swoją stronę. Pożegnaliśmy się z rodziną z Poznania i pozostałymi towarzyszami podróży i ruszyliśmy każdy w swoją stronę. My oczywiście do Sanoka.

Sanok
Sanok, to największa miejscowość znajdująca się blisko mojej rodzimej wsi, gdzie ja oraz większość członków mojej rodziny się urodziła. Nasza wieś liczyła przed wojną 460 numerów, była oddalona od miasta Sanok o 23 km. Była to największa wieś osiedlona nad rzeką San. We wsi była szkoła, sklepy, które prowadzili Polacy i Żydzi. Były dwie cerkwie i jeden kościół. Jedna z cerkwi pochodzi z XVI w., to już zabytek. Rodzice odnaleźli nasz zniszczony dom, wszystko dookoła wydaje się znajome.

Tata spotkał znajomego, którego poprosił o użyczenie konia. Mieliśmy dojechać do rzeki, stamtąd byśmy już jakoś sobie poradzili, może byłaby jakaś łódka. Podczas drogi rozmawiano o sytuacji w „tamtych stronach”, znajomy pytał czy rodzice nie dostają jakichś wiadomości. Niestety rodzice o niczym nie wiedzieli, no bo i skąd mieliby posiadać jakieś informacje. Znajomy ostrzegł nas, że po drugiej stronie rzeki tworzą się groźne bandy, różnej narodowości. Niestety okazało się to prawdą.

Po przekroczeniu rzeki, gdy jechaliśmy lasem, nagle wyskoczyli wojskowi. Rozmawiali po polsku, a inni po rosyjsku. Splądrowali to co cenniejsze, z tego co w ogóle nam jeszcze zostało. Zdjęli nawet buty z taty stóp, bo były całe, a dali mu stare i porwane. Ustawiono wszystkich pod drzewem, w rodziców wycelowano broń. Domagano się dokumentów. Zaczęliśmy z bratem bardzo mocno krzyczeć. Wszystkie dokumenty poprzednio zniszczyli wojskowi. To chyba cud, bo przekładając pozostałe nam rzeczy osobiste tata znalazł ostatni ocalały dokument.

To nas uratowało przed śmiercią. Tata wytłumaczył, ze nasze metryki są w Uluczu, dokąd zmierzamy i że to jest nasza rodzinna wieś. Wtedy jeden z żołnierzy podszedł do taty i zapytał czy wie jaka jest tam teraz sytuacja. Wsie za wodą są spalone, ludzie wymordowani, Cerkiew spalona, ksiądz grekokatolicki wraz z rodziną zabici. Puszczono nas wolno. Ktoś podwiózł nas do kuzyna ojca i tam dopiero rodzice dowiedzieli się całej prawdy, co tu się dzieje, że zaczyna się następny horror. Tam odpoczęliśmy.

Kuzyn za dwa dni odwiózł nas nad rzekę. Widzieliśmy za dnia naszą spaloną wieś, zniszczone domy, jednak odczuwaliśmy również radość z tego, że jesteśmy u siebie. Był wówczas koniec żniw, ludzie krzątali się tu i ówdzie. Jakimś cudem o tym że tam jesteśmy dowiedziała się taty siostra. Nad rzeką zebrały się tłumy ludzi. Wszyscy zaczęli się radować, że udało się nam spotkać. Niezwykła radość ogarnęła nas wszystkich, trudno mi nawet to uczucie jakie mi towarzyszyło opisać. Pełna szczęścia zapytałam o babcię, która była mi bardzo bliska. Okazało się, że czekała na nas przed domem. W tamtej chwili zapomnieliśmy na moment o tych strasznych, traumatycznych latach.


Długo rozmawiano, dorośli, dzieci o swoich przeżyciach. Niestety okazało się że u babci nie ma dla nas miejsca, bo przygarnęła cztery inne rodziny. Wszystkie dostępne budynki i piwnice były zajęte. Dom babci mojej mamy również był spalony. Pewnego ranka wpadło wojsko rosyjskie, pozamykało wszelkie drogi ucieczki i podpaliło budynek. Jakimś cudem, z poważnymi oparzeniami ciała wydostał się na zewnątrz mój wujek, który opiekował się babcią. Ta niestety spaliła się żywcem. Kolejny horror miał się zacząć, a nam się wydawało, że u siebie będziemy bezpieczni...(...)

www.powiat-ilawski.pl, Joanna Babecka




Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Gosia #2801754 | 188.147.*.* 9 paź 2019 00:04

    Poproszę o ciąg dalszy - bardzo ciekawie opowiada

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5