"Może góry oddadzą mi to, co w nich zostawiłem". Lubawianin ukończył 130-kilometrowy ekstremalny bieg na Wyspach Kanaryjskich [ZDJĘCIA]

2018-05-21 18:43:28(ost. akt: 2018-05-21 12:38:10)
Michał Rowiński na trasie TransGranCanaria

Michał Rowiński na trasie TransGranCanaria

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Choć cztery lata temu ważył ponad setkę, to wyznaczył sobie cel i idzie wytyczoną trasą. Trafniej byłoby jednak napisać biegnie, bo ukończył niemal 130-kilometrowy, ekstremalny bieg na Wyspach Kanaryjskich. Z Michałem Rowińskim z Lubawy rozmawia Błażej Urbański.
— Podobno jesteś wariatem?
— (śmiech) Słyszałem, że wiele osób tak o mnie mówi, zwłaszcza ostatnio. Czy tak jest? Sam nie wiem… No, ale przyznaję, że bieg na 125 km, a właściwie 128, co wielkiej różnicy nie robi, nie należy do codzienności.

— Co cię skłoniło do tego, żeby w lutym postanowiłeś pokonać taki dystans w TransGranCanaria?
— Przełamywanie własnych barier i pokonywanie kolejnych stopni w drodze do celów, które gdzieś tam mam przed sobą ustawione.

— Jakiś czas temu w obwodzie miałeś trochę więcej centymetrów, bieganie też nie było jakimś priorytetem w twoim życiu. Aż tu nagle taka bomba!
— Był czas, że cztery lata temu w szczytowym momencie ważyłem nawet 110 kg. W drodze była moja pierwsza córka, zdrowie nieco podupadało, więc powiedziałem sobie krótko: trzeba zacząć się ruszać. Zacząłem od chodzenia i pamiętam jak dziś, że dokładnie w dzień moich 30. urodzin przebiegłem swoje pierwsze 5 km bez zatrzymywania. To dało mi motywację do dalszego działania.
Biegi były coraz dłuższe, treningi intensywniejsze, ale głównie po płaskim. Około roku po rozpoczęciu biegania pojechałem na obóz w Tatry i bez pamięci zakochałem się w bieganiu po górach. Od tamtego czasu stało się to moją pasją, ale nie skończyłem biegać po ulicach, bo żeby dobrze biegać po górach, trzeba też dobrze biegać po płaskim.

— Jak się przygotowywałeś do biegu na Wyspach Kanaryjskich?
— Biegowo byłem przygotowany dobrze. W grudniu przebiegłem prawie 400 km, w styczniu pojechałem na górskie zawody, to była taka etapowa triada, która łącznie w trzech podejściach liczyła 60 km. Uważam, że poszło mi całkiem nieźle, byłem chyba 16. na ok. 100. uczestników.
Może byłoby lepiej, gdybym na metę dwóch etapów nie wbiegał z córką, ale to szczegół (śmiech). Generalnie bardzo dobrze się czułem, jednak był to jedyny górski trening przed Kanarami, bo resztę przygotowań spędziłem wokół Lubawy.


— Wspomniałeś o podupadającym zdrowiu. Miałeś dopiero 30 lat, więc brzmi to trochę abstrakcyjnie…
— Podwyższony cholesterol, kłopoty z ciśnieniem, takie sygnały w tym wieku nie są optymistyczne. Poza tym takie codzienne, życiowe sytuacje, jak schylanie się i zawiązywanie buta, robienie tego na bezdechu, bo pewna część ciała po prostu przeszkadza. No, nie oszukujmy się, to nie jest to komfortowe.

— Czy sytuacja rodzinna również miała wpływ na twoją decyzję?
— Bardzo duże! Gdy zaczynałem biegać, pierwsza córka była w drodze, więc liczyłem się z pewnymi wyzwaniami. Chcę być tatą jak najdłużej i to było kluczowe, żeby porządnie wziąć się za siebie.

— Mówisz, że biegasz 4 lata, czyli mniej więcej tyle, ile ma starsza córka. Co na to żona, bo zapewne przez to bieganie trochę czasu w domu cię nie ma? A może biegacie razem?
— Poznaliśmy się 8 lat temu i wtedy nie biegaliśmy wcale. Teraz, gdy mamy dwie córki, czasu nie ma zbyt wiele, a — szczerze mówiąc — jest go zdecydowanie mniej. Chyba jednak zaraziłem Karolinę trochę tą swoją pasją i gdy znajdujemy chwilę, to staramy się biegać razem. Dosyć dużo podróżuję zawodowo i to żona ma w tej chwili na swoich barkach dziewczynki i dom, ale i tak stara się aktywnie spędzać czas, chodzi na siłownię, a jak jest okazja, to także biega.

— Dobrze wam się biega we dwoje? Nie hamuje cię trochę?
— W żadnym wypadku, biega mi się z nią rewelacyjnie. Przyznaję, hamuje mnie trochę, ale zdajemy sobie z tego sprawę, że biegam nieco szybciej. Jednak potrzebne mi są różne jednostki treningowe, także te wolniejsze, a ja mam z tym często problem, bo robię je w zbyt szybkim tempie. Jak biegam z żoną to mam ten komfort, że muszę się do niej dostosować i wtedy lepiej wypełniam wcześniejsze założenia, co daje potem lepsze efekty.

— Niemal 130-kilometrowy bieg na Gran Canarii po bezdrożach, górach, w nocy... Kiedy zrodził się pomysł, żeby wziąć w nim udział?
— Zanim pojawił się ten projekt, to wcześniej, w lipcu ubiegłego roku, miałem biec w Szwajcarii. Okazało się jednak, że jego data pokrywała się z terminem narodzin drugiej córki i postanowiłem zrezygnować. Stało się to na początku 2017 r. Od razu znalazłem sobie jednak cel zastępczy i wybór padł na Gran Canarię. Było to dokładnie rok temu.
Konkretne przygotowania rozpocząłem we wrześniu. Jednym z elementów był październikowy bieg w Beskidzie Niskim (dystans 70 km), który z powodu kłopotów żołądkowych kompletnie mi nie wyszedł.

— Miałeś obawy przed starem w Trans Gran Canarii?
— Jedną z nich była pora roku, bo bieg odbywa się w lutym na hiszpańskiej wyspie, gdzie jest ok. 20 stopni powyżej zera, a u nas około zera. Zagadką była reakcja organizmu, więc polecieliśmy tam w poniedziałek, a bieg był w piątek. Kilka dni na aklimatyzację poświęciłem na rozbieganie.
Dodam, że TGC to cały festiwal zaliczany do cyklu Ultra Trail World Tour, czyli takiej biegowej piłkarskiej Ligi Mistrzów. Bieg na Kanarach należy do grupy niemal najwyżej punktowanych, bo „cenniejszy” jest tylko około 250-kilometrowy bieg na Saharze i 180-kilometrowy bieg wokół Mount Blanc. Na marginesie dodam, że ten drugi też znajduje się na mojej liście.

— Twój dystans był najsilniej obsadzony?
— Nie chciałbym się pomylić, ale wystartowało ok. 860 osób, w tym 46 z Polski. W limicie czasowym zmieściło się chyba ok. 660 osób.
— Starałem się śledzić postępy na bieżąco i pamiętam, że Michał Rowiński z Lubawa Kocha Biegać ukończył bieg na 400 którymś miejscu, choć przez pewien czas na drugiej części rywalizacji był o 100 pozycji wyżej…
— No cóż, dopadł mnie kryzys.

— Zanim do niego doszło musieliście wystartować. Ponad 800 osób razem na starcie?
— Początek był bardzo widowiskowy, ruszaliśmy na plaży, była muzyka, lasery, fajerwerki, naprawdę budująca atmosfera. No i hiszpańscy kibice... To jest coś, czego brakuje na polskich biegach, także na trasie. Kiedy wbiegaliśmy do jednej z górskich wiosek ok. 2 w nocy wzdłuż trasy stało chyba z 200 osób, które z trąbkami i bębnami głośno nas dopingowali. Rewelacja!

—Startowaliście o godz. 23 czasu lokalnego...
— Taki początek był dość trudny, bo pierwsze 3 km wiodły po plaży, a po piasku nie biega się łatwo. Dla mnie to dobrze, bo start był wolny, a mam tendencje do zbyt szybkiego początku. Płasko było przez 5 km, a potem wbiegliśmy w teren. Była noc, więc trudno było podziwiać widoki i trzeba się było skupić na coraz trudniejszej trasie.
Pierwsze 40 km to była głównie wspinaczka, bardzo trudne podejścia. Na 45 km zaczął się makabryczny zbieg w dół, śliskie kamienie, krzaki, kaktusy i 600-metrowa stromizna. W życiu czegoś takiego nie przeżyłem.
Cała wyspa jest bardzo górzysta, ale północna część znacznie różni się od południowej. Na północy biegliśmy dużo w lesie, ale wysoko w górach, więc o poranku przywitał nas przepiękny widok oceanu. Na ok. 60-70 km biegliśmy na wysokości 1500 m, zrobiło się bardzo zimno, wiał silny wiatr, pojawiła się gęsta mgła. Im dalej na południe, tym warunki robiły się coraz lepsze.

— Biegniecie w nocy, potem cały dzień i nagle znowu słońce zaczyna zachodzić…
— O tak, to było niesamowite i dla mnie zupełnie nowe doznanie. Przed biegiem bardzo mocno analizowałem przebieg trasy i wiedziałem, że ostatnie 17 km to będzie delikatny zbieg w dół. Na miejscu okazało się jednak, że trasa wiedzie po rozmaitej wielkości głazach, a zapadają ciemności. I tu muszę przyznać, że moje nogi były już bardzo zmęczone i ten finisz praktycznie już szedłem, przez 4 godziny nie biegłem, a schodziłem w dół…

— Jaką różnicę wzniesień pokonaliście?
— Z informacji organizatora wynikało, że suma podejść, które zrobiliśmy, to ok. 7,5 tys. metrów, choć mój zegarek pokazał 6800 m, a według innych nawet 8000. To naprawdę sporo.

— Zbieganie okazuje się trudniejsze niż bieg pod górę, co mocno odczułeś na własnej skórze.
— Tak, był moment kryzysu, gdy nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa. To było w pobliżu miejsca na „przepak”, gdzie zmieniałem buty. Zdecydowałem się wtedy na masaże w jednym z punktów medycznych na 83 km, ale potem okazało się to błędną decyzją. Trochę żałowałem straconego czasu, bo pomogły mi na jakieś 20 minut, a potem znowu sytuacja wróciła do „normy”.
Poważniejszy kryzys, przez który bałem się, że nie skończę biegu, miałem jednak na początku drugiej nocy, bo myślałem, że zasnę. To był moment kiedy wchodziłem w drugą noc na trasie. Teraz mogę się z tego pośmiać, ale wtedy pojawiło się coś, co w świecie ultrabiegów nie należy do rzadkości, ale mnie przytrafiło się po raz pierwszy w życiu: miałem halucynacje. Czytałem wywiad z moim kolegą, który biegł 260 km i stwierdził, że widział drogę pełną węży. Ja na szczęście nie widziałem tych węży, ale widziałem kałuże, których oczywiście nie było.

— Co ze słynną samotnością długodystansowca?
— To jedna z tych rzeczy, z powodu których biegam długie dystanse, bo wtedy znajduję czas, żeby pobyć sam ze sobą. Na tej trasie tego nie było, mogłem być sam przez kwadrans, ale albo ktoś doganiał mnie, albo ja z rzadka kogoś. Było bardzo mało biegania w pojedynkę i nie ukrywam, że to było coś, czego mi zabrakło.

— Biegniesz przez całą dobę, startujesz w nocy, mija dzień, potem przychodzi druga noc. Ile potrzeba samozaparcia, żeby to przetrwać?
— Naprawdę sporo (śmiech) Gdy przychodzi słabsza chwila, myślę o mecie, o rodzinie, by ich nie zawieść. Myślałem też o tych wszystkich, którzy trzymali za mnie kciuki, którzy pisali do mnie w trakcie biegu, życząc powodzenia. Gdy wyciągałem telefon, żeby uwiecznić jakiś widok na zdjęciu, i widziałem te wszystkie wiadomości, to naprawdę dodawało mi sił, dawało kopa.

— Miałeś plecak z kanapkami i termos z herbatą?
— W przypadku biegów ultra organizatorzy wymagają ściśle określonego wyposażenia u zawodnika. Jeśli czegoś się nie ma, a trafi się kontrola, to można dostać karę czasową lub zostać zdyskwalifikowanym. W ekwipunku trzeba mieć np. latarkę czołową, folię ratunkową, określone napoje, choć i tak co 10-12 km organizator wystawiał punkty żywieniowe, które na Wyspach Kanaryjskich były rewelacyjnie zaopatrzone. Ja miałem mały problem w początkowej fazie biegu, bo posilałem się żelami energetycznymi ze swojego plecaka, ale okazało się, że mój organizm nie jest przyzwyczajony, by po północy dostawać takie porcje i miałem lekkie problemy żołądkowe. To też cenna lekcja przed kolejnymi startami…

— Kiedy zdałeś sobie sprawę, że ukończysz ten bieg?
— Chyba na ostatnim punkcie żywieniowym, jakieś 4 km przed metą. Wiedziałem, że nawet jak coś skręcę, to dopełznę do mety. Miałem spory zapas do limitu czasowego. W duchu śmiałem się sam do siebie, że jak mnie zmorzy sen, to mogę się nawet przespać. (śmiech)

— Spać jednak nie poszedłeś, a na metę wbiegłeś z córką. Jakie emocje ci towarzyszyły?
— Chciałem wbiec tam z biało-czerwoną flagą i z naszą flagą klubową. Ale byłem tak potwornie zmęczony na tej ostatniej prostej i wiedziałem, że Zuzia (starsza, 3,5-letnia córka — red.) na mnie czeka, więc chwyciłem ją tylko za rękę i przetruchtaliśmy te ostatnie metry. Niesamowite uczucie. Meta z córką była zwieńczeniem tych wszystkich wyrzeczeń po ponad 24-godzinnej mordędze.

— Wbiegasz na metę i co dalej?
— Od razu otrzymałem pamiątkowy medal, specjalną chustę i koszulkę „finiszera” dla osoby, która ukończyła bieg z jego nazwą i dystansem. Organizator miał też przygotowany posiłek, ale ja już nie byłem głodny. Wypiłem tylko napój węglowodanowo-białkowy przygotowany przez żonę.

— Mogłeś spokojnie zasnąć?
— Ta pierwsza noc po długim biegu jest zawsze bardzo trudna, bo wszytko we mnie kipi, schodzi adrenalina, mięśnie domagają się regeneracji. Ale potem zmęczenie wzięło górę i zasnąłem bardzo szybko, jakieś półtorej godziny po osiągnięciu mety.

— Za rok powtórka na Gran Canarii?
— Chciałbym tam kiedyś wrócić, ale nie za rok, bo jest tyle pięknych biegów na świecie. Wariactwem byłoby atakować główne biegi UTMB (dystans ok. 180 km — red.). Marzy mi się np. bieg w Chamonix pod Mont Blanc (4810m n.p.m — red.). Planów jest wiele, a czas pokaże, co się wydarzy.

bu

Michał Rowiński
Michał Rowiński na mecie ultrabiegu na Wyspach Kanaryjskich


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5