Sportowiec w obliczu nałogu

2018-03-19 11:20:01(ost. akt: 2018-03-19 11:32:36)
Rodzice często tracą czujność, bo przecież sportowcy nie piją... To bywa niestety złudne

Rodzice często tracą czujność, bo przecież sportowcy nie piją... To bywa niestety złudne

Autor zdjęcia: pixabay.com

PRZEWODNIK PO BIEGANIU\\\ Maraton – wysiłek dla mnie kiedyś niewyobrażalny, powoli zaczyna się materializować w mojej głowie. Jednak zanim marzenie o nim w niej zagościło, była ona zajęta innymi sprawami. Alkohol przejął nad nią władzę...
I całkowicie wypełnił moje potrzeby na lata. Zawłaszczył moim życiem. Już szkoła podstawowa nie była wolna od niego. Grałem w szkolnej reprezentacji w piłkę nożna, koszykówkę. Później zainteresowałem się tenisem ziemnym - zacząłem chodzić na treningi, grać po 3- 4 godziny dziennie. Nie wiem dlaczego, ale polubiłem piwo, które pojawiło się obok rakiety tenisowej – zresztą nie tylko tam. Siódma – ósma klasa to już poważne zdarzenia alkoholowe, jak na ten czas. A mój 15-letni sylwester kończący rok - to był pierwszy maksymalny odlot. Ja wiem, że sport w młodym wieku wcale nie jest wolny od takich zdarzeń. Usypia czujność rodziców. Przecież sportowcy nie piją. Bzdura.
Nauka w LO szła bezproblemowo – podobnie jak coraz częstsze wyskoki na piwo - nawet w czasie lekcji do najbliższego baru. Alkohol towarzyszył mi wszędzie. Po meczu tenisowym - na dwa piwka z sokiem, po…po… na piwko z sokiem. Podziwiałem kolegów, którzy po treningu szli na rozbieganie. Ja szedłem na … Kiedy mówili, że przebiegli 10 km - myślałem sobie. Wariaci, ja nie miałbym siły. Od samego patrzenia byłem zmęczony.

Zacząłem pracować w szkole. Częste spotkania z kolegami i wycieczki po barach stały się normą, a ilość wypitego alkoholu - to coraz większe problemy z tym związane. Wiadomo - domowa atmosfera oparta na kłótni, ucieczka do pracy, a tam nie lepiej. Wszyscy wokół widzieli moją równię pochyłą. Kumulacja alkoholowego uzależnienia doprowadziła do pierwszych problemów ze zdrowiem. Pierwsza delirka - przemilczana przez rodzinę. Problemy w pracy, picie w niej. Szeptanie ludzi za plecami - to były sygnały dla wszystkich czytelne, ale nie dla mnie. Powolny upadek - koniec wieloletniej przygody na korcie, koniec z piłką. Wszyscy wokół widzieli, że zawsze jestem pod wpływem. Izolacja, bo co innego mogło mnie spotkać - doprowadziły do osamotnienia. Został mi jeden kumpel od kieliszka i z nim zacząłem spędzać dużo czasu, żeby wypić ćwiarteczkę. Potem coraz częściej zacząłem pić sam. Czekałem, żeby żona poszła do pracy, dziecko do przedszkola (potem szkoły). Wszystko było poza mną - sukcesy syna w nauce, choroba żony, ojca. Mało mnie obchodziły - chciałem tylko się napić - bo ciągłe drżenie rąk, strach przed wszystkim, lęki i milion innych odczuć. Tylko wóda. Dno. Wyrzucenie z pracy, kłótnie rodzinne, szpital, udział w terapii w ośrodku. Nic nie pomogły.

I nagły atak choroby. Zapalenie trzustki - prawie zgon. Uratowała mnie żona w ostatniej chwili. Znowu szpital. Operacja. Strach przed śmiercią. Nadzieje rodziny, żony, syna. Że coś się jeszcze odwróci. Ich przerażony wzrok. To wszystko nagle coś zmieniło. Zobaczyłem swoją drugą szansę. Musiałem walczyć - wyrzucić sobie z głowy moje pijane życie. Chciałem stać się człowiekiem trzeźwym, aby odzyskać zaufanie rodziny (zwłaszcza syna i żony). To był trudny czas. Jak ich przekonać, że już nie piję. Patrzyli podejrzanie. Sprawdzali moje kryjówki alkoholowe. Kompletna inwigilacja pozwoliła mi przetrwać.

Powoli wracałem do swoich dawnych zainteresowań. Sport - jeszcze nie bieganie, ale tenis ziemny, modelarstwo. Wypełniło czas, który kiedyś przeznaczałem na gorzałę. Nagle okazało się, że dzień jest długi. Życie fajne. Znowu zacząłem cieszyć się rodziną. Najbardziej było żal utraconych lat, kontaktu z synem. Minęło dużo czasu, zanim odzyskałem ich zaufanie. Wróciłem do pracy w szkole. Udało się. Zaczęliśmy organizować w niej biegowe imprezy. Braliśmy udział w rywalizacji na poziomie wychodzącym daleko poza nią. Zapoczątkowaliśmy w niej bieg maratoński – 10 etapów po 4231 m. Młodzież zaczęła biegać z nauczycielami. Uczniowie pytali - dlaczego nie uczestniczę w tych biegach. Na początku się wymigiwałem. Potem już nie było argumentów przeciw. Nie piłem - wyrzuciłem ten okres z głowy. Postanowiłem spróbować. Myślałem - dam radę, przecież moi podopieczni odnosili sukcesy. Jednak oni to nie ja. Musiałem zacząć od biegowego przedszkola. Bolało. Pierwsze powolne truchty, marszobiegi. Potem biegi - coraz dłuższe. Czas przeznaczony na bieganie stawał się również czasem podsumowania. Stracone w upojeniu lata. Obawa przed nawrotem tworzyły prawdziwe powody biegania. Odkrywałem siebie. Wszystko się powoli naprawiało. Biegałem coraz więcej i więcej. Nie tylko sam. Mam przyjaciół na biegowych ścieżkach. Jestem im wdzięczny za rady i wsparcie.
Wystartowałem w pierwszym biegu wraz z młodzieżą w szkole. Zmęczenie w odczuciu zneutralizowane przez aprobatę uczniów. To była potężna siła. Nie mogli powiedzieć: „Pan nie biega, nie wie Pan - jak to czasami boli.” Byłem jednym z nich. Już wiedziałem nie tylko, jaki to jest wysiłek, ale również, jak go przetrwać. To fajny czas nowych doświadczeń. Treningi weszły w stały kalendarz mojego dnia. Pierwsza dycha w Toruniu z kolegami - to mój debiut w amatorskim ściganiu. A po nim poszukiwanie comiesięcznych biegowych przygód. Pokonanie półmaratońskiego dystansu po trzech latach treningów – to ogromny dla mnie postęp w biegowym rozwoju. Dwugodzinny bieg to była prawdziwa wycieczka z informacją, ile możemy dla siebie zrobić, aby zmienić wszystko. Nawet, jak się wcześniej wszystko straciło. Biegam 3 razy w tygodniu - nie zawsze sam, po lasach i ścieżkach. Nawet 50 km w tygodniu. Nigdy nie myślałem, że bieganie może tak wciągnąć. Wszystkie moje problemy zostawiłem gdzieś daleko. Jak biegam, to czasami przypominam sobie ten czas. Nigdy więcej. Poczucie panowania nad ciałem w treningu, swobodny oddech bez zmęczenia dystansem. To wartości, które odzyskałem. Los był dla mnie łaskawy. Ogarnia mnie radość, jak to czuję. Spotykam czasami podobnych jak ja na trasie imprez - wiem co przeszli. Poznam każdego z AA. Tak jak teraz z daleka poznaję kolegów po technice biegu. Mam poczucie ogromnej radości ze zwycięstwa nad słabością. Jest pięknie, jak można porozmawiać z kolegami o wszystkim bez wódki. Odzyskałem życie. Maraton za rok, dwa też pokonam. Po tym wszystkim – to będzie cud. A w nie akurat wierzę.
Wróciłem do życia.

Autor: anonimowy sportowiec

Trening 19-25 marca – luźniejszy tydzień – czas regeneracji.
• Pn. wolne
• Wt. rozbieganie + 3-5 x 30-40 m skip A + kilka swobodnych przyśpieszeń podczas powrotu do domu - do 6-10 km.
• Śr. Porozciągajmy się porządnie w domu
• Cz. Rozbieganie 6-12 km , a w nim 10-20 min. na tętnie 150/min.
• Pt. Wolne
• Sb. Rozbieganie 20 min. + 4-8x 1min (t-180 ) p. do t- 130 min w marszobiegu – wracamy wolnym truchtem – 10-14 km.
• Nd. wolne od biegania, ale z basenem?

Za tydzień. Więzadła – ostatnia linia obrony.

Paweł Hofman, trener lekkiej atletyki

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. ono #2466284 | 31.0.*.* 19 mar 2018 18:01

    Tu nie o rekordy idzie tylko o swiadome zycie! :-)

    odpowiedz na ten komentarz

  2. Ja Klaudiusz #2466013 | 176.221.*.* 19 mar 2018 12:30

    Muszę wam chłopcy kochane powiedzieć, ze po szklanie wina J-23 nieźle niektórzy biegali szczególnie 400 do 800 m Byłem świadkiem pobicia rek życ na 400 m przez zawodnika z kadry narodowej w latach 70-72. To był rekord w okolicy 47/46 s.

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5