Jak nie ma wody, trzeba jeść śnieg — iławianin ukończył morderczy bieg "Piekło Czantorii" [ZDJĘCIA]

2017-12-06 06:00:00(ost. akt: 2017-12-05 14:54:10)
Tomasz Płodzicki na trasie Piekła Czantorii 2017

Tomasz Płodzicki na trasie Piekła Czantorii 2017

Autor zdjęcia: Magdalena Bogdan

Tomasz Płodzicki zasłużył na wielki szacun w środowisku iławskich biegaczy. Ultramaratończyk po prawie 15 godzinach w trasie ukończył niezwykle wymagające "Piekło Czantorii", jeden z najtrudniejszych biegów w Polsce.

O swoim życiowym sukcesie w sposób bardzo ciekawy a zarazem humorystyczny opowiada iławianin Tomasz Płodzicki, 38-latek, który bieganie trenuje od czterech lat:

"Piekło Czantorii 2017" – dystans 64km, przewyższenia +5778m -5331m.

Decyzję o starcie w tych zawodach podjąłem we wrześniu 2016 roku. Tak tak, ponad rok temu. Na moje szczęście wybity tuż przed Maratonem w Toruniu palec podkopał moje morale a może po prostu spanikowałem. Wiem jedno, wtedy bym nie ukończył tych zawodów, teraz się udało.

O starcie ponownie myślałem w czerwcu, ale wtedy znajomy zasiał w mojej głowie ziarno niepewności mówiąc, że jest to jego zdaniem jeden z najtrudniejszych ultramaratonów w Polsce. Po niezbyt udanym starcie w Biegu Siedmiu Dolin postanowiłem zmienić całkowicie trening podporządkowując wszystko pod styczniową Zamieć i właśnie Piekło Czantorii. Skupiłem się całkowicie na robieniu siły biegowej. Kilka startów na krótkich dystansach miało być przerywnikiem i okazją do "przepalenia" płuc i pozwiedzania nowych tras biegowych (w Zalesiu i w Suszu trasy były naprawdę rewelacyjne). Teraz oczywiście może to brzmieć jak cwaniakowanie, ale ten typ przygotowań spowodował, że byłem spokojny o formę i o pokonanie przewyższeń na trasie Piekła. Obawiałem się jedynie o pogodę i warunki na trasie – o jakże słuszne były to obawy:)


Do Ustronia dojechałem pociągiem a miejscówka 200 metrów od startu dawała duży komfort. Przy odbieraniu pakietu (w zasadzie oprócz numeru z chipem była tylko opaska na głowę) spotkałem Elę i Jarka Cieślów i Grzegorza Barana więc na starcie stanęło nas czworo z województwa. Przed startem musiałem się zdrzemnąć 2 godzinki, bo głowa "pękała". Na starcie pojawiłem się równo 90 sekund przed północą.

Warunki, jakie zastaliśmy na pierwszej pętli były "cudowne": błoto po kostki, padający aż do 7 rano deszcz, mgła ograniczająca widoczność do 2-3 metrów (wpadłem nawet na opuszczony na drogę szlaban) i te okrutnie strome błotnisto-kamieniste zbiegi na których kilka osób załatwiło sobie kostki.
Moje założenie było proste: pierwsze kółko w około 4 godziny, drugie poniżej 4,5 godziny a trzecie spokojnie aby dotrzeć cało do mety w limicie 15 godzin (tutaj miałem walczyć tylko z sobą i z trasą). Do 18 kilometra wszystko układało się pięknie, po zatankowaniu na punkcie w Poniwcu było bardzo strome podejście trasą zjazdową, potem odbicie na Czantorię i bardzo stromo w dół, potem w lewo i bardzo stromo w górę. Tutaj chłopaki spisali nasze numery i powiedzieli, że tylko 2,5 km nartostradą i meta. Problem był taki, że we mgle pobiegliśmy z poznanym wtedy kolegą Andrzejem prosto (trudno jest prawidłowo skręcić, gdy ledwo widzi się własne buty). Czułem się trochę jak młody Wałęsa skacząc przez te wszystkie płoty i powtarzając pod nosem, że nie chcem ale muszem:) Andrzej w pewnym momencie skręcił nawet lekko kostkę, ale wiadomo, że jak jest adrenalina to póki coś nie odpadnie to znaczy, że działa. Na szczęście miałem w zegarku wgranego tracka więc straciliśmy około 15-20 minut i zamiast po 4 godzinach wbiegłem na drugie kółko po 4 godzinach i 18 minutach.

Psychicznie byłem w totalnej rozsypce, nie mogłem przejść do porządku dziennego nad tym, że przez ten mały błąd nawigacyjny mogło być już po zawodach. Roztrząsałem to w głowie jeszcze przez kilka kilometrów, pamiętałem jak bardzo ciężko było na pierwszej pętli i wiedziałem, że muszę sobie poradzić bez zapasu czasu z pierwszego kółka. Już na tym etapie zawodów organizm miał dosyć, mięśnie nóg drżały wciąż z wysiłku na podejściach a na zbiegach kolana trzeszczały pod naporem mojego 'filigranowego' kadłuba. Dół psychiczny i fizyczny trwał przez 1,5 godziny od rozpoczęcia tej pętli, dopiero gdy zostałem zdublowany przez kosmicznego Wojtka Probsta (to naprawdę niesamowite przeżycie móc zobaczyć jednego z najlepszych ultrasów w Polsce w akcji) i dodatkowo zaczęło świtać, wziąłem się w garść i postanowiłem ostro powalczyć o zmieszczenie się w limicie na koniec drugiej pętli.

Niestety tuż przed punktem na Poniwcu minąłem Jarka schodzącego z trasy z kontuzją (mam nadzieję, że szybko wróci w góry). Na punkcie dwa kubki pomidorówki (absolutnie najlepsza na świecie), trochę ciasta i kofoli i po 3 minutach wdrapywałem się znowu stromym zboczem na Czantorię. Tuż przed nią dużo śliskiego błota i zaliczyłem piękny ślizg na jednym kolanie prosząc Czantorię o rękę i darowanie mi życia:) Reszta pętli wyglądała tak jak na pierwszej z tą różnicą, że teraz pobiegłem prawidłowo i okazało się, że był to najszybszy fragment trasy. Drugą pętlę zrobiłem w równe 4,5 godziny więc zgodnie z założeniem i już wtedy wiedziałem, że choćby nie wiadomo co się wydarzyło, to ja ukończę te zawody. Na trzeciej pętli trasa była już w strasznym stanie bo oprócz ultrasów biegali po niej także maratończycy i półmaratończycy. Najbardziej strome zbiegi ciężko mi było pokonywać w tempie lepszym niż 9-10 min/km, bo buty jeździły na glinie i błocie niczym łyżwy, sił nie miałem też za bardzo na podejściach a dodatkowo skończyło mi się picie i musiałem jeść śnieg (na szczęście było sporo białego;).

Podejście od punktu na Poniwcu wyglądało na ostatniej pętli dość zabawnie, jak pochód zombie – zawodnicy zgięci w pół przystający co kilkadziesiąt kroków, podobne widoki były również na ostatnim podejściu przed metą. Co jakiś czas mijaliśmy się z Andrzejem i dodawaliśmy trochę otuchy, chociaż obaj mieliśmy już pewność, że się uda.

Umysł płatał mi trochę figle i przez pół godziny sprzeczałem się sam ze sobą, że 8+6=12. Z której strony bym do tego skomplikowanego wówczas zadania nie podszedł, jakbym sobie tych liczb nie rozbił zawsze na końcu wychodziło te 12. Gdy dotarłem do ostatniego zbiegu nogi miałem już tak skatowane, że nie byłem w stanie zbiegać, jedynie bardziej płaską końcówkę przetruchtałem w tempie 7,5 min/km. Po ostatnim zbiegu czekała na nas "nagroda" za pokonanie piekła: 1400 metrów pod wyciągiem aż do górnej jego stacji. Początkowe metry były spokojne, natomiast ostatnie 1000 metrów z przewyższeniem około 340 metrów zajęło mi 33 minuty co jest moim rekordem życiowym na tysiaka. Momentami było tak stromo, że zawodnicy napierający bez kijów musieli włączać napęd 4x4 a i ja miałem kłopot z utrzymaniem się na nogach. Po 14 godzinach, 36 minutach i 36 sekundach dotarłem do mety, nie było sprintu na ostatnich metrach, nie celebrowałem momentu przekraczania mety, nie było kibiców, paparazzi, fanek wieszających się na szyi. Po otrzymaniu medalu, poprosiłem tylko o spisanie numeru (odkleił mi się chip i były potem z tego małe problemy), stanąłem za metą i kompletnie nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Nie było łez szczęścia ani grymasu bólu, nic... Mój organizm był chyba tak wykończony psychicznie i fizycznie, że odmówił jakiejkolwiek reakcji, byłem nawet na siebie zły, że nie krzyczę, nie skaczę, nie okazuję emocji po największym sukcesie sportowym w swoim życiu, zamiast tego była apatia i obojętność (nie tak to sobie wizualizowałem przez te 14 godzin). Przybiłem piątkę z Andrzejem i Grzegorzem, wypiłem pół piwa (nawet nie pamiętam czy mi smakowało), przebrałem się w suche ubrania i zjechałem kolejką.

W moim odczuciu był to zdecydowanie najtrudniejszy i najbardziej brutalny bieg w jakim uczestniczyłem, dotarłem do mety na pewno dzięki przygotowaniu siłowemu, ale przede wszystkim dzięki mocnej (chyba) głowie. O dziwo nie miałem absolutnie problemów z kolanami i stawami skokowymi, czego się trochę mogłem obawiać przy takich przewyższeniach. Już trzy dni po zawodach mogłem schodzić przodem po schodach a w weekend przyszła pora na pierwsze lekkie treningi. Na 123 zawodników, którzy o północy ruszyli na trasę, do mety dotarło 71 osób w tym moja skromna osoba, na 70. pozycji.

Podsumowując mój start w „Piekle Czantorii” 2017: to był kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty;) Minął już prawie tydzień a ja podtrzymuję swoją deklarację, że więcej w tych zawodach nie wystartuję. Jestem bardzo szczęśliwy (może nawet dumny), że raz w życiu je ukończyłem, ale w moim odczuciu trochę na siłę jest tam wyśrubowany poziom trudności, niestety kosztem bezpieczeństwa tych słabszych biegaczy (takich jak ja). Może jakbym miał pewność, że będzie dobra pogoda (tzn. brak błota) to ...., ale w listopadzie takiej pewności nie ma więc nie ma tematu. A tymczasem już tylko dwa miesiące do Zamieci. 
Na zdjęciach profil trasy z mojego zegarka oraz medal i płynna nagroda za wysiłek, czas ją skonsumować (tym razem będę się delektował bez błota na nogach).
Tomasz Płodzicki

•••
I co? Prawda, że ultramaratończyk z Iławy ma talent do pisania? Pewnie jeszcze o nim usłyszymy.

red. zico
m.partyga@gazetaolsztynska.pl

Komentarze (7) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Powinien teraz #2392406 | 79.184.*.* 7 gru 2017 08:01

    płacić podwójne składki ZUS za swoją mądrość, która odbija się zdrowiem.

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz

  2. Jaśniepan #2392038 | 79.184.*.* 6 gru 2017 18:17

    Pamiętaj - nie jedz żółtego śniegu !

    odpowiedz na ten komentarz

  3. Nie piszcie, że to był bieg #2391999 | 77.253.*.* 6 gru 2017 17:22

    64 km w 15 godzin. Jaki bieg? Tempo 13'45"/ km. Przemaszerował i to raczej z długimi odpoczynkami. Kolejny pseudo wyczyn pod publikę.

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. Ciastek #2391955 | 37.47.*.* 6 gru 2017 16:33

      jak się niema wody to się pije Mocz Urynę

      Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

    2. gdyby każdemu biegaczowi #2391867 | 88.156.*.* 6 gru 2017 14:14

      należał się szacunek, to pozostali na kolanach powinni chodzić...

      Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

    Pokaż wszystkie komentarze (7)
    2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5